Należący do Miasta Gdańska żaglowiec “Generał Zaruski” wypłynął rano we wtorek, 27 czerwca, na regaty Tall Ship Races do szwedzkiego portu Halmstad. Na jego pokładzie 20 licealistów i licealistek uczy się, czym jest morze, żegluga i jak właściwie ludzie odnajdywali drogę na morzu bez GPS-a.
Jeśli zapytasz dziś młodego człowieka na pokładzie żaglowca “Generał Zaruski”, co zrobi jak padnie okrętowy GPS, ten najprawdopodobniej wzruszy ramionami i powie: – No i co z tego?! Mam GPS w telefonie, nie ma sprawy…
Na pokładzie “Zaruskiego” jest nowoczesny GPS z dużym ekranem, który oczywiście bardzo dokładnie wskazuje pozycję jednostki. Ale to nic, bo tu rzeczy robi się – jak mówią młodzi – oldschoolowo. Pozycję żaglowca i kurs nanosi się na papierową mapę, jak za dawnych lat, a w dzienniku okrętowym co godzinę robi wpis: określa pozycję, pogodę, zachmurzenie, zachowanie silnika.
Wszystko, żeby młodzi zrozumieli, czym było żeglowanie i walka z żywiołem z czasów przed autopilotami i nawigacją satelitarną. – Tak samo ze sterem: trzeba wyjść na zewnątrz, na pokład i kwitnąć tam, nie ma miękkiej jazdy – mówi jeden z oficerów na “Zaruskim” Adam Walczukiewicz.
Z młodzieżą w rejs płynie pięciu doświadczonych wilków morskich – nauczycieli żeglarstwa nie zabraknie.
“Generał Zaruski” to jednostka należąca do Gdańska, finansowana przez miasto. We wtorek, 27 czerwca, o godz. 6 rano jednostka miała wyruszyć z gdańskiej mariny przy ul. Na Stępce do Halmstadt w Szwecji (odwiedziliśmy jednostkę w poniedziałek, 26 czerwca, przed rejsem).
W Szwecji młoda załoga – 20 licealistów z gdańskich szkół – weźmie udział w regatach Tall Ship Races. Pierwszy wyścig na trasie Halmstadt – Kotka (port w Finlandii). W sumie młodzi ludzie w ramach programu “Gdańska Szkoła pod żaglami” spędzą na morzu trzy tygodnie. Aby się dostać do “Szkoły pod żaglami” musieli napisać list motywacyjny i przygotować żeglarską prezentację. Teraz są w siódmym niebie, jeśli można tak określić niewielką wspólną kajutę ze ściśniętymi piętrowo kojami. Miejsca niewiele, ale nikt nie narzeka.
Co ich czeka w czasie morskiej podróży? Jak to ktoś powiedział “będą spać w kupie i jeść w kupie”. Zamknięci na małej przestrzeni żaglowca, pomiędzy mesą a kambuzem (kuchnią), będą uczyć się żeglowania, ale też wspólnie sprzątać, gotować, odbywać wachty.
Bosman Mirosław Bielecki mówi: – Przychodzą tu jako indywidualiści, ale potem zamykamy im drzwi i nie mają wyjścia, są skazani na siebie, uczą się pracy w grupie, współdziałania. Na ląd schodzą jako zwarta grupa, to są przyjaźnie na całe życie.
Kapitan “Generała Zaruskiego” Jerzy Jaszczuk mówi, że pierwsze dni na pokładzie to obowiązkowa walka z chorobą morską (używa mocniejszego określenia) i uczenie się statku. Potem jest lepiej. Czy kapitan musi pokazać im, kto tu rządzi, poddać ich drylowi? – Ja nic nie muszę, bo morze samo wszystko reguluje i daje im w kość – mówi Jaszczuk. – Nie ma sensu nikogo dodatkowo straszyć. Żywioł ich wyedukuje. Są tacy kapitanowie, którzy manifestują swoją władzę dopóki na pokład nie wejdzie żona i wtedy to ona robi z nimi porządek (śmiech). Ja do takich nie należę. Mówią mi, że na pokład wchodzą tu chłopcy, a schodzą po rejsie mężczyźni. Może i tak, ale co z dziewczynami, których jest w załodze dużo?! One na pewno po takim rejsie są bardziej odporne na kolegów wciskających im tani kit.
“Zaruski” został zbudowany w 1939 roku w Szwecji z inicjatywy generała Mariusza Zaruskiego. Miał być jednym z serii jachtów, na których mieli się szkolić polscy marynarze. Wojna oczywiście przerwała te plany. Żaglowiec trafił do Polski dopiero po wojnie, a jego właścicielem była Liga Obrony Kraju (LOK). Niestety zaczął popadać w ruinę. Miasto Gdańsk odkupiło go więc od LOK w 2008 roku, poddało generalnemu remontowi i odtąd jest on jednostką szkoleniową dla młodych ludzi.
Około 20 procent drewna to wciąż autentyk z 1939 roku, poza tym oryginalne są dzwon okrętowy, maszyna sterowa, kompas, winda kotwiczna i okucia.
Nowoczesny jest za to telefon satelitarny. – Dzwonił dotąd dwa razy – mówi oficer Adam. – Raz dzwonił armator, a raz zaniepokojona mama, gdy jednostka zniknęła z mapy AIS (identyfikacja jednostek na morzu). Czasy są takie, że można non stop śledzić, gdzie jesteśmy. Nawet moja narzeczona mówi “dlaczego nie dzwonisz, przecież widzę, że od dwóch godzin jesteś już w porcie?!”.
Stanisław Bajerski, uczeń klasy biol-chem w Liceum nr 5 w Gdańsku mówi, że to jego kolejny rejs: – Po pierwsze to fajna zabawa, przygoda, a po drugie kiedy płyniesz na takie regaty, to spotykasz młode załogi z całego świata, razem się bawicie, chodzicie na koncerty w portach. Można też zwiedzić Szwecję, Finlandię, Niemcy czy Litwę (w tym rejsie “Zaruski” zawinie także do Kłajpedy).
“Generał Zaruski” pływa od kwietnia do października. Raz na dwa lata płynie do Nexo na Bornholmie, gdzie jest wciągany na specjalny slip (mała pochylnia), by przejść konieczne remonty.
Za rejsy młodzi ludzie (a raczej ich rodzice) muszą zapłacić (cena to około 150 zł za dobę), ale niektóre rejsy dofinansowuje w dużej części miasto Gdańsk.
Na razie młodzi ludzie stoją w kambuzie i zmywają naczynia. Nie jest to specjalnie romantyczne. Ale gdy wkrótce zdobędą podstawy astronawigacji, bez użycia GPS-a, poczują się zapewne jak w innym świecie.
Sebastian Łupak
www.gdansk.pl
sebastian.lupak@gdansk.pl
‘ ‘